Wyszukiwarka



Strona główna » Wywiady

Zostawić zdrowie i serce!

Rozmowa z Bartoszem Woźniakiem

 

- Jakie były Pańskie pierwsze kroki z piłką?

- Do trenowania w drużynie trampkarzy BBTS-Włókniarz namówił mnie Darek Ziółkowski. Trenerem był tam Zbigniew Suwaj. W tej drużynie występowały takie gwiazdy jak Rafał Studencki czy Marek Sokołowski, z którym się zaprzyjaźniłem. Pamiętam, że trenowaliśmy nawet z rana, bo chodziliśmy do szkoły na drugą czy trzecią zmianę. Ponieważ jednak w podstawówce byłem bardzo małym chłopcem, trener Suwaj mnie odstawiał od zespołu i grałem „ogony” albo wcale... Poczułem niechęć do piłki i przestałem tam chodzić. W tym czasie zainteresował się jednak mną nauczyciel Piotr Kochowski. Zapytał mnie w szkole, czy nie chciałbym pograć w Zaporze Wapienica. Dlaczego nie? Piotr Kochowski załatwił przeniesienie i mogłem grać w Zaporze. Pamiętam, że byłem jeszcze w wieku trampkarza, a już przesunięto mnie do drużyny juniorów. Z juniorów szybko awansowałem do seniorów. Sprawdzono mnie w meczu pucharowym w Ochabach, gdzie strzeliłem cztery gole i od razu zacząłem treningi z seniorami, którzy występowali w klasie A.

- Już wtedy myślał Pan, że będzie zarabiał na chleb grając w piłkę?

- Ależ skąd. Lubiłem grać, ciągnęło mnie do piłki, ale nigdy nie sądziłem, że będę grał na ligowym poziomie. Nagle przyjechał do domu trener Wojciech Borecki i zaproponował grę w trzecioligowym Pasjonacie Dankowice, którego spadek był już przesądzony i szykowano zespół na IV ligę. Grałem początkowo na kredyt i dopiero po kilku meczach udało mi się strzelić piękną bramkę z woleja. Dała mi wtedy potężnego kopa i odtąd miałem szczęście do bramek. Nie byłem grajkiem, od którego zaczyna się ustawianie składu, ale - choć przeskok z klasy A do III ligi był duży - radziłem sobie, braki nadrabiając ambicją. Pograłem parę sezonów w Dankowicach (między innymi z Grzegorzem Pilchem z Wapienicy), ale cały czas wydzwaniał do mnie Ryszard Klaczak - prezes Beskidu Skoczów. Prezes Pasjonata Andrzej Sadlok mnie puścił. Tam też grałem z Grzegorzem Pilchem. Świetnie się rozumieliśmy w ofensywie. Bardzo mile wspominam ten okres. Znów jednak upomniał się o mnie trener Wojciech Borecki, który tworzył mocną ekipę w czwartoligowym BBTS Bogmar Ceramed. Wahałem się, bo nie wiedziałem, czy przy takich zawodnikach, którzy tam wtedy grali, jak Grzegorz Więzik, Tomek Moskała, Robert Piekarski czy Marek Sokołowski, poradzę sobie z moimi umiejętnościami. Trochę odstawałem, ale byłem człowiekiem ambitnym i starałem się, żeby utrzymać dobry poziom. W pierwszym roku awansowaliśmy do III ligi, a po dalszych dwóch latach do II. To było naprawdę wielkie wydarzenie. Mówiono wtedy, że po 19 latach bielskiemu klubowi udało się wrócić na zaplecze ekstraklasy. Jakie to było święto. My, piłkarze, byliśmy wszędzie rozpoznawalni! Coś pięknego.

- Nadal cieszy się Pan wielką popularnością. Do dziś niektórzy ludzie zatrzymują swoje samochody na ulicy i dziękują za to, co Pan zrobił dla bielskiej piłki nożnej.

- To jest rzeczywiście bardzo miłe dla piłkarza. Grywaliśmy jednak przed kilkunastotysięczną publicznością i stąd wzięła się popularność. Wielu z nas nadal jest rozpoznawalnych, bo ludzie byli bardzo spragnieni futbolu na wysokim szczeblu. W pierwszych sezonach graliśmy jednak o utrzymanie. Pamiętam, że w decydującym spotkaniu dostałem szansę od trenera Krzysztofa Pawlaka. Wszedłem na 20 minut, strzeliłem gola i dzięki temu utrzymaliśmy się w lidze. Przed następnym sezonem było jednak „wietrzenie szatni”. Znalazły się pieniądze. Przyszedł Jan Żurek. Powiedziano mi, że trener nie widzi mnie w zespole.

- Mimo że dzięki Panu zespół utrzymał się w I lidze...

- Czy dzięki mnie? Cały rok się gra na utrzymanie... Nie ukrywam jednak, że żal mi było, bo jestem rodowitym bielszczaninem, pięć lat grałem w Podbeskidziu i coś dla niego zostawiłem. Potem rok grałem w wielkiej Koszarawie - w IV lidze z aspiracjami do III. Najważniejsze jednak było to, że graliśmy w rozgrywkach o Puchar Polski w grupie z Wisłą Kraków, Tłokami Gorzyce i Szczakowianką. Gdy przyjechała do Żywca Wisła w najsilniejszym składzie - z trenerem Henrykiem Kasperczakiem, z Maćkiem Żurawskim, Mirkiem Szymkowiakiem, Tomkiem Frankowskim na czele - zamknięto drogi. To była feta, naprawdę wspaniała przygoda! Sam mogłem przechylić szalę zwycięstwa, ale moje strzały wybronił Radek Majdan. Przegraliśmy 0:2 u siebie i 0:4 w Krakowie. Zajęliśmy jednak drugie miejsce i awansowaliśmy do następnej rundy. Trafiliśmy na Koronę Kielce. U siebie zremisowaliśmy 2:2, a w Kielcach ulegliśmy 1:2. Po przygodzie z Koszarawą chciałem skończyć z piłką. Przyszedł tam trener Krzysztof Zagórski, z którym nie miałem po drodze. Znów jednak pojawił się trener Wojciech Borecki, który zaczął prowadzić GKS Jastrzębie-Zdrój w bardzo mocnej wówczas III lidze śląskiej. Dwa razy mu odmawiałem, mówiąc, że chcę już amatorsko traktować futbol. Za trzecim razem mnie jednak przekonał i nie żałuję, bo w Jastrzębiu spędziłem cztery najlepsze lata mej kariery. Do dziś wspominam niezwykłe zaangażowanie całego tamtejszego środowiska z kibicami włącznie!

- Co Pana tak zauroczyło w Jastrzębiu-Zdroju?

- Przede wszystkim ludzie, wręcz fanatycy futbolu, no i kibice bardzo oddani drużynie. Cały czas czułem ich wsparcie, czy u siebie, czy na wyjeździe. Zawsze nas wspierali i zawsze byli nastawieni pozytywnie. Oczywiście piłka jest taka, że raz się przegra, raz wygra. Oni jednak zawsze w nas wierzyli i zawsze byli z drużyną. Po trenerze Boreckim przyszedł Piotr Rzepka, były reprezentant Polski. Był nastawiony na kształtowanie mentalne, psychiczne, na to, co mamy w głowach. Z perspektywy czasu widzę, że wiele od niego wyniosłem - jeżeli chodzi o pracę trenerską. Po dwóch sezonach w III lidze awansowaliśmy z nim do II ligi (obecnie I). Znów przeżyłem wielką fetę. Po wielu latach, gdy w Jastrzębiu-Zdroju nie było wielkiej piłki - daliśmy kibicom sporo radości. Żyć, nie umierać. Po dwóch latach gry w I lidze zaczęły się jednak problemy finansowe. To był ból! Choć przez parę miesięcy nie mieliśmy pensji, utrzymaliśmy się w I lidze. Graliśmy ze Startem Otwock w barażach. Pamiętam, że mój przyjaciel Dawid Bułka, który wtedy tam bronił, powiedział, że grają dwa najbiedniejsze kluby... Na wyjeździe zremisowaliśmy, a u siebie zwyciężyliśmy. Zaczął się jednak exodus zawodników. Do mnie cały czas dzwonił dyrektor sportowy Rekordu Tadek Paluch, że na mnie czekają, że tu jest moja przyszłość. Początkowo prezes GKS twierdził, że nie mam szans na rozwiązanie kontraktu, bo jestem dla niego zbyt ważnym człowiekiem. W końcu jednak podpisał z wielkim bólem. Po pół roku gry w Rekordzie już miałem propozycje z klubów z wyższych lig. Potem powtarzały się ciągle po kolejnej rundzie rozgrywek! Za każdym razem jednak po rozmowach z prezesem Januszem Szymurą i Tadkiem Paluchem dochodziliśmy do wniosku, że tu będzie mi najlepiej. Związałem się więc z Rekordem do zakończenia mej przygody z piłką. Na razie fizycznie czuję się bardzo dobrze. Piłka nadal mnie cieszy, choć poziom jest czwartoligowy. Drużyna jednak jest ciągle budowana i ma poważniejsze aspiracje. Klub „poukładany”. Wszystko idzie w dobrym kierunku. W dodatku mam perspektywy trenerskie. Prowadzę rocznik 2001. Robię licencjat na uczelni w Wiśle, żeby potem uczyć w SMS Rekordu. Nie ukrywam, że wiążę z tym zawodem swoją przyszłość, gdyż go lubię. Dlatego też nie żałuję, że nie odszedłem grać ponownie w wyższej lidze, a zostałem w Rekordzie. Mam wielki szacunek dla osoby prezesa i w ogóle ludzi, którzy go otaczają i zawsze podadzą rękę. Są do dyspozycji. „Nie” to dla nich bardzo trudne słowo.

- Na razie jednak drużyna, której Pan jest kapitanem, zachowuje się chimerycznie. Potrafi wysoko wygrać na wyjazdach z naszpikowanymi ekstraklasowymi czy nawet „bundesligowymi” piłkarzami Podbeskidziem i GKS Jastrzębie-Zdrój, a przegrywa u siebie z bardzo skromnym kadrowo MRKS Czechowice-Dziedzice czy remisuje z Gwarkiem w Ornontowicach. Dlaczego tak się dzieje?

- Słowo Rekord wywołuje u zawodników wielu drużyn podwójną motywację. Pamiętam, że czułem coś podobnego, gdy jako zawodnik GKS grałem z Arką Gdynia czy innym bardzo dobrym zespołem. Niektórzy zawodnicy rywali mówią jednak, że jesteśmy skazani na sukces, bo gramy najlepszą piłkę. Mamy tylko trzy punkty straty do lidera, a więc awans możemy podnieść z murawy, nie oglądając się na innych. Wszystko nadal zależy od nas. Z drugiej strony to jest jednak piłka - sport nieobliczalny. Dlatego tak bardzo wszyscy ją kochają. Mimo to mam dobre przeczucia! Jeśli natomiast chodzi o Ornontowice, to nie jest zły zespół. U siebie jeszcze nie przegrał. Gra bardzo siłową, specyficzną piłkę. Stara się szybko przedostawać po długim podaniu piłki pod bramkę rywali. Uważam, że punkt, który tam zdobyliśmy, jest cenny i bardzo nam się przyda.

- Cenne punkty zdobyliście w meczu z Bojszowami. Sam Mateusz Wróbel spokojnie mógł zdobyć cztery gole. Byłem bardzo zdziwiony, że tego nie zrobił...

- Nasza liga jest bardzo trudna. W GTS Bojszowy grało czterech czy pięciu chłopaków niemal dwumetrowych, silnych fizycznie. Nie pamiętam drużyny, która mogła nas tak zaskoczyć. Przyznaję, że nie zasłużyliśmy w tym meczu na zwycięstwo, a Bojszowy mają tylko 11 punktów. Nie wiem, jak to jest możliwe! Przecież to bardzo dobry piłkarsko zespół. Piłka jest jednak taka, że niewykorzystane sytuacje się mszczą. Przegrywaliśmy 0:1, ale udało nam się odwrócić losy spotkania. To był dla nas mecz przełomowy, bo nie mieliśmy prawa go wygrać, a jednak wygraliśmy! Na tym polega urok piłki. Nie zawsze lepsi w danym dniu zwyciężają.

- Wygraliście dzięki dwom zwycięskim golom Bartosza Woźniaka...

- Udało mi się, ale na zwycięstwo zapracował cały zespół. Najważniejsza jest drużyna. Obecnie zresztą pełnię inną rolę, niż rasowy napastnik. Mam również zadania destrukcyjne.

- Jakie cechy powinien posiadać rasowy snajper?

- Trzeba zapytać Tomasza Frankowskiego. Jego przykład dowodzi, jak ważne jest doświadczenie.

- On też miał jednak okresy w swej karierze (nb. w najlepszych latach dla napastnika), w czasie których siedział we Francji na ławie rezerwowych. Dopiero po powrocie z Japonii zaczął robić karierę snajpera w Wiśle Kraków. Tam stwierdzono, że nawet wątły i niski zawodnik może być znakomitym strzelcem.

- Tak, on jest urodzonym snajperem, ale nie wszyscy w to wierzyli. Obecnie Tomasz Frankowski nie ma zadań defensywnych na boisku i skupia się wyłącznie na działaniach egzekutorskich. To przynosi efekty. Jagiellonia jest z tego zadowolona. Poświęca jednego zawodnika w destrukcji, na którego jednak zawsze można liczyć w ofensywie. Jeśli o mnie chodzi, najwięcej satysfakcji mam wtedy, gdy zaplanuję sobie przed samą akcją, co mam robić i potem rzeczywiście to wykonam. Minę rywala i strzelę w taki sposób, jak zamierzyłem. Chcę, żeby w mej grze było jak najmniej przypadku, albowiem im mniej przypadku, tym lepiej dla siebie i dla nas wszystkich.

- Jakie prawdy stara się Pan przekazać swym podopiecznym?

- Talent to nie wszystko. Liczy się systematyczność, uczestnictwo w każdych zajęciach sportowych. Wszystkie ćwiczenia trzeba wykonywać najlepiej, jak się potrafi, nawet jeśli początkowo się nic nie udaje. To podstawa. Poza tym przygotowanie mentalne. Chłopcy muszą zrozumieć, że mecz jest świętością. Do każdego spotkania trzeba się dobrze przygotować - wyspać, odpowiednio zjeść. Na meczu należy się skoncentrować, żeby wykorzystać szanse. Staram się wpajać, że każde podanie - na treningu czy na meczu - jest bardzo ważne. Zawsze powtarzam młodym adeptom futbolu, że jeżeli dasz dużo piłce, to ona ci odda! Nie miałem tego szczęścia, żeby być prowadzonym od najmłodszych lat jak oni, pod okiem fachowców. Szkoda, że ja nie miałem takich możliwości.

- Co dała Panu piłka nożna?

- Wiele radości. Zwłaszcza awanse do wyższej klasy, a miałem ich pięć czy sześć. Niezapomniane były chwile, podczas których mogliśmy się cieszyć wraz z kibicami w Bielsku-Białej i Jastrzębiu-Zdroju. Mam nadzieję, że kolejny awans przeżyję z Rekordem.

Rozmawiał Jan Picheta

Bartosz Woźniak ur. 23 września 1977 r. w Bielsku-Białej. Kapitan drużyny czwartoligowego Rekordu. Król strzelców IV ligi II grupy śląskiej oraz zespołu Rekordu; w sezonie 2009/10 zdobył 20 goli, a w sezonie 2010/11 strzelił 25 bramek. W rundzie jesiennej zdobył już 11 goli w 14 spotkaniach. Dotychczas występował w BBTS-Włókniarz Bielsko-Biała (1990-91), Zaporze Wapienica (1991-94), Pasjonacie Dankowice (1994-98, Beskidzie Skoczów (1998-99), BBTS Ceramed Bielsko-Biała (1999-2002), TS Podbeskidzie (2002-04), Koszarawie Żywiec (2004-05), GKS Jastrzębie-Zdrój (2005-09). W BTS Rekord od 2009 r.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby Twój komentarz pojawił się od razu,
w przeciwnym wypadku będzie wymagał moderacji

Kod antysapmowy
Odśwież